06.04.2025
Busov i Smilianski Vrch
-------------------------------------------
Busov i Smilniansky vrch czyli Samozwańczy przewodnik
Dziś droga znów daleka, bo by zdobyć kolejne szczyty do Korony Beskidów Słowackich, trzeba pojechać aż w okolice Bardejova. Na pierwszy ogień idzie Busov. Gdy docieramy do słynnej Cigeľki dzień już zdecydowanie wstał, choć nie można tego samego powiedzieć o miejscowych Arapaho. Jedynie jeden przedstawiciel najmłodszego pokolenia tubylczej ludności zdążył powitać naszą grupę. Zanim reszta zdążyła się ubrać – bo trzeba wam wiedzieć, że mimo kwietnia, pogoda nie była wybitnie wiosenna – nasza grupa zdążyła już wyjść na trasę. Wędrówka na Busov była umiarkowanie atrakcyjna. Taka sobie powolna wspinaczka z jednym stromszym odcinkiem. Jedyną atrakcją po drodze był barakowóz. Ten jednak jakby zniechęcał do bliższego zaznajomienia się z jego wnętrzem, a temperatura w lesie nie nastrajała do dłuższych postojów. Byli tacy, co mówili, że rzekomo wieje. Ale to dlatego, że jeszcze nie wiedzieli, co będzie potem. Zatem tylko chwila odpoczynku i ruszamy dalej, by już za chwilę znaleźć się na szczycie. Tam wieje zdecydowanie mocniej, ale to jeszcze nie apogeum. Na szczycie spotykamy się całą grupą, a prezes wygłasza orędzie do narodu.
Zbudowani przemową, ruszamy dalej. Mimo że jesteśmy w lesie wieje jak sami wiecie gdzie i na czym 😊. Na szczęście za chwilę chowamy się za zboczem i robi się sielsko. Postój jaki robimy jest jednak bardzo krótki. Przodownicy chyba wyczuwają, że główna atrakcja dzisiejszego dnia jeszcze przed nami i trzeba na nią zarezerwować stosowną porcję czasu. W stosunkowo zwartej grupie docieramy do Gaboltova i przejeżdżamy pod Smilniansky vrch. W autobusie trwa gorączkowa dysputa, który wariant trasy wybrać. A trzeba wam wiedzieć, że na tę górę nie prowadzi żaden znakowany szlak turystyczny. Nawet żadna z leśnych dróżek pokazana na aplikacjach z mapami nie prowadzi na sam szczyt. W końcu – ku mojemu niezadowoleniu – zapada decyzja, że będziemy realizować plan-minimum, czyli tam i z powrotem z Chmeľovej. Argumenty za tą opcją są dwojakiej natury. Narysowana na mapie ścieżka z Chmeľovej jako jedyna prowadzi jakoby pod sam szczyt, a po drugie kierowca, który nas tu zawiózł musi zmieścić się w limicie czasu. A czemu ja jestem niezadowolony? Otóż organicznie wręcz nie lubię chodzić tam i z powrotem tą samą trasą. Zdecydowanie preferuję pętle. Nie myślcie jednak, że to co za chwilę się wydarzy, było następstwem jakiegoś głębszego planu. To raczej kombinacja nadmiernej pewności siebie i słabego wyczucia kierunków świata. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na razie – by pokazać jak dobrze radzę sobie na nieznakowanych trasach – wyrywam na czoło, pociągając za sobą grupę. Początek nie zwiastuje żadnych dramatów. Taki tam spacer piękną wiosenną łąką, aż do granicy lasu.
Potem jest nie gorzej. Mimo że ścieżki co rusz się rozwidlają, jakoś udaje mi się utrzymywać kierunek pod górę. W czołowej grupie zostały już tylko cztery osoby. Mam jednak świadomość, że nie da się tu nikogo zgubić, bo wiatr nie jest na tyle silny, by zawiewać nasze ślady. Te są bardzo wyraźne i nie do przeoczenia. W końcu, po jakiejś godzinie wędrówki nasza grupka dociera na szczyt. Jest super. No… może nie do końca, bo to nie ten szczyt na który mieliśmy wyjść ☹. Ale są też dobre wiadomości. I to aż dwie! Jest to szczyt najbliższy temu właściwemu, a siodło między nimi jest naprawdę płytkie, więc nie trzeba się będzie od nowa dużo wspinać. Ponadto trafiliśmy chyba na jedyne miejsce na całej trasie, gdzie u góry jest jakiś odkryty teren i coś widać.
Ruszam przed siebie, a gdy po paru minutach się odwracam, widzę, że zostało nas już tylko dwoje. Hmm, sam nie wiem, co o tym myśleć, chyba zanosi się na kłopoty? No, ale my jesteśmy już na właściwym szczycie, a po chwili dociera Wiesiek, który zeznaje, jakoby cała reszta zrezygnowała. Okazuje się to jednak najnieprawdziwszą nieprawdą, bo w krótkich odstępach czasu kolejne pojedyncze osoby lub pary docierają na Smilniansky vrch. Ku mojemu zaskoczeniu nawet jakoś nie są bardzo niezadowoleni, że nadłożyliśmy drogi… bo jeszcze nie wiedzą na co mnie stać 😉. Na razie jednak pamiątkowe zdjęcie prawie całej grupy.
A ponieważ czasu coraz mniej, pora ruszać w dół. Jako że wariant w górę okazał się nieoptymalny, trzeba się poprawić i zejść w dół możliwie najkrótszą drogą. Na szczęście wiem, jak to zrobić. By ominąć tamten wierzchołek trzeba szybko skręcić w lewo. Tak też i czynię, a cała grupa – tym razem idąca zaraz za mną – robi to samo. Po śniegu schodzi się komfortowo. Spotykamy tam nawet przebłyski wiosny, a po chwili również ścieżkę, która jakby wołała – chodźcie mną. Ponieważ nadal jest bardzo zimno, jakoś nie chce mi się ściągać rękawiczek, by sprawdzić na smartfonie, czy to wołanie nie jest aby zwodnicze. Ale pewnie już wszyscy wiecie, że jest. Otóż ten szybki skręt w lewo okazał się zbyt zamaszysty. Jesteśmy już prawie na dole, ale od miejsca, do którego powinniśmy dotrzeć, oddziela nas imponująco głęboki jar. Jako przewodnik stada rzucam się jako pierwszy, by go sforsować. W dół jeszcze jakoś poszło. Schody, a w zasadzie ich brak, zaczynają się dopiero pod górę. Jest stromo, ziemia pod śniegiem zamarznięta i nie ma się czego złapać. Zanim się wdrapałem, cztery razy zsunąłem się do strumyka. No, prawie do strumyka, bo woda ledwie płynęła. Reszta grupy, wyciągając właściwe wnioski z moich niepowodzeń, znalazła trochę łatwiejsze zejście i wyjście. Potem był jeszcze drugi jar, ale już łatwiejszy i jesteśmy w na łąkach.
Wprawdzie to nie te łąki, którymi szliśmy pod górę, bo do tamtych to jeszcze kawał drogi, ale już się nie zgubię 😊i zaledwie pół godziny po czasie docieramy do autobusu.
Tam jeszcze muszę tylko wysłuchać kilku prześmiewczych komentarzy i już możemy wracać do domu. Dzięki uprzejmości Edyty, możecie zapoznać się z wariantem, który wybrałem (wybrał mi się?) dla grupy. No fakt, nie jest to linia całkiem prosta, ale trzeba pamiętać, że to są jednak góry, żywioł. Trzeba być gotowym na różne trudności. A przecież tak w zupełnie przeciwnym kierunku to nie szedłem! Ot, drobne zboczenie z trasy. Gdyby nie ten jar, to trasa byłaby prawie optymalna 😉 A tak w ogóle, to ostrzegałem, że preferuję pętle!!! No, może wyszło takie bardziej lasso, na które wszyscy dali się złapać. 😊
Wędrowiec - Regi
30.03.2025 Luboń Wielki
-------------------------------------------
Klub Górski Wędrowcy w niedzielny poranek 30.03.2025 r wyruszył na zdobywanie Lubonia Wielkiego. Wyruszyliśmy w trasę niebieskim szlakiem graniowym. Pogoda była znakomita na wędrówkę – bez wiatru i deszczu (wbrew wcześniejszym prognozom). Towarzystwo zachwycało się urokami miejsca robiąc przerwy na trasie. Pomimo słabej widoczności (mgły nad dolinami) wyprawa była bardzo udana. Spotkanie z wiosną, śpiew ptaków i
znakomite powietrze zdecydowanie dobrze wpłynęły na nastroje uczestników wyprawy. W południe rozpaliliśmy ognisko koło schroniska na Luboniu Wielkim (wys.1022 m n.p.m.), przy którym raczyliśmy się kiełbaskami serwowanymi przez przodownika wyprawy. Jacek przypomniał nam też dzieje tego wiekowego schroniska, które wzniesiono jeszcze w latach 30-tych. Dwugodzinny pobyt na szczycie był świetną okazją do wymiany zdań na
temat podróżniczych planów grupy, a także okazją do wspomnień o minionych wyprawach. Pojawiła się koncepcja umilania wędrówek grą na ukulele.
Do grupy Wędrowcy przyjęto także uroczyście Małgorzatę. Jedna z uczestniczek wyprawy – Beata - została w schronisku na Luboniu Wielkim na dłuższy pobyt, a reszta grupy zeszła do Rabki Zaryte. Mieliśmy okazję powędrować przez Rabkę, ścieżką wzdłuż rzeki ok. 1,5 km, bo grupie
Wędrowcy nigdy dość wędrowania… Wejście do busa na parkingu koło Teatru „Rabcio” nie było ostatnim etapem wycieczki na Luboń Wielki. Stwierdziliśmy, że na koniec wędrowania warto zasmakować specjałów miejscowej kuchni. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Krzeczów w Karczmie pod Dębem. Zamówiliśmy bardzo różnorodne jedzenie: oscypki, kwaśnicę, placki ziemniaczane, ciasto, lody. Wszystko było smaczne i przygotowane ze składników dobrej jakości. Karczma jest laureatem plebiscytu Orły Gastronomii i wcale nas to nie zdziwiło. Jest ich za co nagradzać! Najedzeni, zdrowo zmęczeni po przejściu 20 km, pojechaliśmy do Krakowa umawiając się już na kolejne wyprawy z Klubem Górskim Wędrowcy.
Wędrowiec - Malgorzata Ż
Skontaktuj się z nami już dziś!
Chętnie odpowiemy na wszystkie pytania
Dodaj komentarz
Komentarze
A miało padać, wybrali się tylko najodważniejsi i proszę - pogoda wymarzona